Nadmi
- Kraj:Polska
- : Język.:deutsch
- : Utworzony.: 06-10-15
- : Ostatnie Logowanie.: 17-10-25
: Opis.: Wielka Lechia to wielka ściema? Co mówią nowe badania genetyków i archeologów Historia Słowian lubi być reinterpretowana – zwłaszcza gdy brakuje w niej wyraźnych źródeł, a to, co nieznane, zaczyna kusić swoją tajemniczością. Teoria Wielkiej Lechii to doskonały przykład zjawiska, w którym narodowa tożsamość i potrzeba dumy z przeszłości prowadzą do kreowania fikcyjnych narracji. Zwolennicy Lechii mówią o ogromnym imperium Słowian istniejącym na długo przed Piastami, jednak współczesna nauka stoi na stanowisku, że to wyłącznie mit bez oparcia w faktach. Sprawdź, skąd wzięła się ta teoria i dlaczego jest tak niebezpieczna dla rozumienia prawdziwej historii Polski. Imperium Wielkiej Lechii istniało przez długie stulecia, opierając się zakusom Persów, Macedończyków i Rzymian. Pokój i stabilność zapewniała mu dynastia panująca nieprzerwanie 3099 lat. Na jego obszarze istniały gigantyczne miasta, takie jak Kodan (Gdańsk), Gniezno, Carodom (Kraków) i Szczyt (Szczecin). Kraj ten w odróżnieniu od reszty świata antycznego nie znał niewolnictwa. Wojenne wyprawy Lechitów pustoszyły Ateny, Rzym, Kartaginę i Konstantynopol. Na gruzach zachodniego Imperium Rzymskiego lechiccy wodzowie zakładali własne państwa. Kres istnieniu Wielkiej Lechii – i to nie od razu – położył dopiero globalny spisek niemiecko-watykański. To także wpływy Kościoła katolickiego oraz Niemców sprawiły, że nasza wspaniała przeszłość przez stulecia była fałszowana i ukrywana. Dopiero w ostatnich latach niezależni uczeni, mający ledwie kilku poprzedników w XIX w., zdołali odsłonić prawdę skrywaną przez stulecia. Ich odkrycia potwierdziły najnowsze badania genetyczne. Tak można streścić główne założenia teorii wielkolechickiej. Niestety, ta wizja jest daleka od prawdy. Na przełomie lat 60. i 70. XX w. dużą popularność zdobyła pseudonaukowa teoria Ericha von Dänikena, który szukał źródeł cywilizacji w działalności kosmitów. Jego książki trafiły do krajów bloku wschodniego, gdzie znajdowały ciche poparcie komunistycznych władz, ponieważ odciągały ludzi od religii. Właśnie od dänikenizmu zaczynali dwaj główni propagatorzy teorii wielkolechickiej: Paweł Szydłowski – twórca kanału na YouTubie, na którym zaprezentował swoją wizję historii, oraz Janusz Bieszk – autor bestsellera „Słowiańscy Królowie Lechii”. Obaj w pewnym momencie przeszli od piramid budowanych przez kosmitów do szukania tajemnic rodzimej przeszłości. Propagowana przez nich teoria odniosła spory sukces. Powielana w memach i postach na różnych stronach dotyczących Słowian trafiła na podatny grunt w bardzo różnych środowiskach – od skrajnie prawicowych po (w mniejszym stopniu) skrajnie lewicowe. Wśród wyznawców Wielkiej Lechii znajdują się też przypadkowi odbiorcy, którzy padli ofiarą rugowania naukowej wiedzy o pradziejach ze szkół i uznają, że promotorzy Wielkiej Lechii faktycznie prezentują najnowsze odkrycia naukowe. Tymczasem o sile tych teorii decyduje przede wszystkim internet. Wielkolechici posiłkowali się materiałem już opublikowanym na stronach prowadzonych przez neopogan, ezoteryków czy zwolenników teorii spiskowych. Pewien wpływ na doktrynę Wielkiej Lechii miały też już istniejące YouTubowe produkcje rosyjskich pseudonaukowców. Ponadto w sieci łatwiej znaleźć zeskanowane stare książki zawierające teorie dawno odrzucone przez naukę niż nowsze publikacje. Dzięki temu z niebytu wyciągnięto np. „Kronikę Prokosza”, XVIII-wieczny falsyfikat udający kronikę najdawniejszych dziejów naszego kraju, którego nieautentyczności dowiódł już Joachim Lelewel. Wygrzebano też prace Tadeusza Wolańskiego (1785–1865), ekscentryka, fałszerza i archeologa amatora, który chwalił się rozmaitymi „odkryciami” dowodzącymi pradawnej wielkości naszej ojczyzny. Na nowo sięgnięto po publikacje i fałszerstwa (np. kamienie mikorzyńskie) mówiące o rzekomych słowiańskich runach. A to tylko kilka przykładów. Zwolennicy Wielkiej Lechii nie biorą pod uwagę, że archeologia jako nauka w XIX w. dopiero raczkowała. Rozpoznanie archeologiczne ziem polskich było bardzo słabe. Poza tym badania Słowiańszczyzny w Polsce, Czechach czy na Bałkanach musiały znajdować się w kontrze do nacjonalistycznej nauki niemieckiej. Wiedząc o tym, łatwiej zrozumieć, dlaczego w czasach zaborów Polacy z uporem dowodzili istnienia własnych run albo pradawnej obecności Słowian na Bałkanach czy nad Wisłą. Obecnie budzi to zdumienie. Wątpliwych argumentów Wielkolechitów, zwanych też z przekąsem turbosłowianami, jest wiele. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że aby znaleźć na mapie świata starożytnego miejsce dla Wielkiej Lechii, trzeba usunąć z niej Germanów. I tak np. Janusz Bieszk po prostu neguje „niemieckość” Germanów. Za „Ario-Słowian” czy też Lechitów uznaje np. Gotów czy Wandali. Argumentacja Bieszka wygląda następująco: „Dla Galów nazwy: Germanus, czyli sąsiad, brat, oraz Germania, czyli ziemie sąsiadów, nie miały dzisiejszego znaczenia – Niemiec lub Niemcy! Tak więc używana nazwa, na przykład germański, miała w tamtych czasach znaczenie – sąsiedzi. Starożytni Germanie rzeczywiście sami się tak nie określali. Podobnie jak „Niemcy” to określenie nadane tej grupie z zewnątrz. Etymologia słowa „Germanie” nie jest wcale pewna. Pojęcie Germanii funkcjonowało w starożytności zarówno jako określenie etniczne, jak i geograficzne, dzielące północne ziemie „barbarzyńskie” na część „germańską” i „sarmacką”. Niemniej ze źródeł antycznych wiemy, że większość ludów zamieszkujących Germanię mówiła językami germańskimi, od których pochodzi dzisiejszy język niemiecki czy duński. Autorzy antyczni, choć nie zawsze precyzyjni, potrafili odróżnić plemiona Germanów od np. ludów celtyckich, sarmackich czy dackich. Przykładowo Tacyt ma świadomość, że np. Estiowie przyjęli zwyczaje i modę germańskich Swebów, ale nie są Germanami. „Tam już – a wiadomość to prawdziwa – kończy się świat. Zatem na prawym brzegu Morze Swebskie obmywa siedziby ludów Estiów, którzy mają zwyczaje i strój jak u Swebów, język zbliżony do brytańskiego” – pisał w I w. n.e. Plemiona barbarzyńskie nie stanowiły oczywiście monolitów etnicznych. W chwilach sukcesów dołączały do nich drużyny z sąsiednich i podbitych plemion. Jednak dopiero źródła dotyczące czasów Attyli wspominają takie słowa jak medos (miód) czy strava (strawa, posiłek), które można próbować łączyć ze Słowianami. Udowodnienie, że np. Goci nie mówili po prasłowiańsku/słowiańsku jest banalne. Do dziś zachowały się rękopisy przekładu Biblii na język gocki dokonanego przez Wulfilę (ok. 311–383). Początek modlitwy „Ojcze nasz, któryś jest w niebie” po gocku brzmi: „Atta unsar þu in himinam”, a w niemieckim przekładzie: „Vater unser im Himmel”. Mimo to wielkolechici twierdzą, że mają asa w rękawie: genetykę! W Polsce długo dominowała teoria autochtoniczna zakładająca odwieczne zamieszkiwanie ziem polskich przez Słowian. Przesilenie przyniosły dopiero prace prof. Kazimierza Godłowskiego i innych badaczy zajmujących się chronologią zabytków archeologicznych, które w latach 80. XX w. obaliły wcześniejsze przekonania i wskazały, że pierwotnych siedzib Słowian trzeba szukać nad Dnieprem (choć i wokół tej tezy istnieją wciąż pewne niejasności). Słowianie trafili stamtąd nad Wisłę około VI w. Jednak badacze przywiązani do teorii autochtonicznej – w tym wielkolechici – wskazują, że ich teorię popierają wyniki ostatnio prowadzonych analiz genetycznych dawnych mieszkańców ziem polskich. Bieszk stwierdza, że wyniki badań DNA „wreszcie finalnie obaliły arogancki XIX-wieczny dogmat historiografii zaborcy niemieckiego, dotyczący migracji zbłąkanych Słowian na ziemie polskie dopiero w połowie VI wieku”. Zwolennicy Wielkiej Lechii powołują się na analizy wskazujące, że większość współczesnych mieszkańców Polski (około 55 proc.) ma haplogrupę (powtarzający się zespół genów w części chromosomu) typu Y-DNA R1a1a7, spotykaną wśród mieszkańców ziem polskich na długo przed VI stuleciem. Zapytany o wartość takich spekulacji Paweł Janik, archeolog z Ośrodka Badań nad Antykiem Europy Południowo-Wschodniej, uważa, że nie dowodzi to niczego więcej niż wspólnego biologicznego pochodzenia Polaków i bezimiennych mieszkańców dawnej środkowej Europy. Janik podkreśla, że inne haplogrupy też są obecne w naszym społeczeństwie i nie ma żadnych dowodów, że akurat ta haplogrupa jest wyznacznikiem „słowiańskości”. „Możemy ją zawdzięczać jednemu z ludów, który brał udział w procesie etnogenezy Słowian. Poza tym biologia nie determinuje ani języka, ani kultury, ani świadomości etnicznej. Wystarczy pojechać np. do USA, by się o tym przekonać” – stwierdza. Innymi słowy, wśród naszych przodków mogli być ludzie mówiący językami germańskimi czy celtyckimi, którzy dopiero w pewnym momencie stali się Słowianami. Nijak nie czyni to Słowian z Gotów czy Wandali. Link do: Bieszk
: Data Publikacji.: 13-10-25
: Opis.: Nowa forma magnetyzmu, zwana altermagnetyzmem, została oficjalnie potwierdzona: łącząc ferromagnetyzm i antyferromagnetyzm jako fundamentalny typ zachowania magnetycznego. Podczas gdy ferromagnetyki, takie jak magnesy na lodówkę, mają zorientowane spiny elektronowe, tworząc silne pole magnetyczne, a antyferromagnetyki mają spiny parzyste, które się wzajemnie znoszą, altermagnetyki wykazują naprzemienne pasma energetyczne ferromagnetyzmu i antyferromagnetyzmu. Te naprzemienne pasma znoszą się całkowicie, ale nadal zachowują trwałe właściwości magnetyczne na małym, lokalnym poziomie. Altermagnetyzm został przewidziany zaledwie kilka lat temu, a nowe badania potwierdziły jego istnienie. Naukowcy zidentyfikowali altermagnetyzm poprzez charakterystyczne rozszczepienie promieni rentgenowskich przechodzących przez sieć krystaliczną tellurku manganu. Znalezienie dowodów na istnienie tej nowej klasy materiałów ferromagnetycznych może przyczynić się do rozwoju nowej technologii elektronicznej opartej nie tylko na ładunku cząstki, ale również na jej spinie. A new form of magnetism, called altermagnetism, has been officially confirmed, joining ferromagnetism and antiferromagnetism as a fundamental type of magnetic behavior. While ferromagnets, like fridge magnets, have aligned electron spins creating a strong magnetic field, and antiferromagnets have paired spins that cancel each other out, altermagnets exhibit alternating energy bands of ferromagnetism and antiferromagnetism. These alternating bands cancel out overall, but still retain permanent magnetic features on a small, local level. Altermagnetism was predicted just a few years ago, and this new research has confirmed its existence. Researchers identified altermagnetism through a signature splitting of X-rays passing through a crystal lattice of manganese telluride. Finding evidence of this novel class of ferromagnetic material could contribute to the development of an emerging technology of electronics based not just on the particle's charge, but its spin as well.
: Data Publikacji.: 13-10-25
: Opis.: Gdynia, styczeń 1959 roku. Nad portowym miastem pojawia się tajemniczy obiekt, który z impetem spada do basenu portowego. Jedni w tym zdarzeniu widzą zwykłą katastrofę, inni zjawisko nadprzyrodzone. Kilka dni później pojawiają się doniesienia o dziwnym stworzeniu znalezionym na plaży. Historia nigdy nie została rozwiązana, jednak stała się miejską legendą w Gdyni, a miasto zostało porównane do amerykańskiego Roswell. Dowiedz się więcej i zobacz zdjęcia Spis treści Noc, która zaskoczyła wielu Incydent uderzająco podobny do tego, co wydarzyło się w Roswell Meteoryt, eksperymenty wojskowe czy coś więcej? Czy kiedyś poznamy prawdę? Więcej o incydencie w porcie przeczytamy w nowej książce! Noc, która zaskoczyła wielu To była zimna noc z 21 na 22 stycznia 1959 roku. Wczesnym rankiem nad Bałtykiem zauważono dziwny obiekt, a razem z nim specyficzne światło, które runęło do morza. Jak wspominał dźwigowy Władysław Kuczyński, obiekt był „różowy, potem czerwony, wielki na około metr”. Jego doniesienia potwierdzili też inni robotnicy, w tym Stanisław Kołodziejski, który po latach wspominał o płonącym obiekcie, który wpadł do wody i wywołał falę, jakiej nigdy wcześniej nie widział na oczy. - Akurat miałem chwilę przerwy, kiedy nagle zobaczyłem to coś - wspomina Stanisław Kołodziejski w rozmowie z Fundacją Nautilus - Moim zdaniem obiekt miał 1,5-2 metry średnicy i przypominał taką trochę spłaszczoną kulę, w każdym razie tak to zapamiętałem... to była chwila, ułamek sekundy. To dziwadło świeciło jasnym światłem takim pomarańczowym i bardzo intensywnym, czasami wydawało się, że zmieniło kolor na czerwony. UFO leciało poziomo na niskiej wysokości, może 30-40 metrów i ciągnęło za sobą jasny płomień. Kiedy obiekt nadleciał nad statek i potem runął do wody, to pamiętam, że jak był nad statkiem, miałem wrażenie, że na chwilę zatrzymał się w powietrzu. Innymi osobami, które były świadkami tego niezwykłego zdarzenia, było małżeństwo Włodzimierz i Jadwiga Płonczkierowie, którzy pracowali wówczas w przyportowych magazynach. Zadzwonili oni wówczas do redakcji „Wieczoru Wybrzeża”, informując o tym, co się stało. Dziś rano otrzymaliśmy intrygujący telefon. Gdyński przedstawiciel „Wieczoru” doniósł, że nasi Czytelnicy pp. Włodzimierz i Jadwiga Płonczkier, prac. POSTI w Gdyni o godz. 6.05 rano ujrzeli na niebie od strony północno-zachodniej „latający talerz”. Zaobserwowany obiekt był dużych rozmiarów i miał kształt koła. „Talerz” ten był koloru pomarańczowego, jego brzegi zabarwione były na różowo. Po chwili „talerz” zniknął za członem domów, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów na niebie – czytamy w numerze „Wieczoru Wybrzeża” z 23 stycznia 1959 roku. Tajemniczy obiekt wpadający do basenu portowego to był jednak zaledwie początek. Następnego dnia na plaży w rejonie Gdyni-Redłowa rzekomo odnaleziono pewną istotę humanoidalną o nienaturalnie gładkiej i jasnej skórze, która przypominała rybią łuskę. Co więcej, owa istota była podobno wciąż żywa, ale bardzo osłabiona. Bardzo szybko została ona przewieziona do Instytutu Medycyny Morskiej w Gdyni, a następnie... rzekomo wywieziona do ZSRR. UFO na Pomorzu. Gdzie było je widać? Relacje świadków! Incydent uderzająco podobny do tego, co wydarzyło się w Roswell Po rzekomym wywiezieniu tajemniczej istoty do Związku Radzieckiego temat ucichł, a przynajmniej wśród aparatu partyjnego i służb w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Nie znajdziemy zatem oficjalnych dokumentów ani jakichkolwiek komunikatów, które miałyby świadczyć o prawdziwości tego zdarzenia. Historia jednak żyła wśród świadków i mieszkańców Gdyni, stając się miejską legendą na lata. Inny ze świadków, Alojzy Data, wspominał, że z dna portu wydobyto walcowaty pojemnik wypełniony rdzawą cieczą. Podobno pracownicy laboratorium portowego obawiali się dokładnego zbadania tajemniczej zawartości. Pojawiają się również głosy, że chaos informacyjny i niedopowiedzenia były na rękę służbom. Plotki o latającym spodku i kosmicie na plaży mogły przykryć inną katastrofę, inne zdarzenie, które Związek Radziecki mógł wówczas chcieć zachować w tajemnicy. Tajemnicza otoczka wydarzenia z 1959 roku - a także fakt, że nigdy nie dowiedzieliśmy się prawdy - sprawia, że incydent z Gdyni często porównywany jest do incydentu w Roswell. Wówczas w 1947 roku w stanie Nowy Meksyk doszło do wydarzenia, które do dziś rozpala wyobraźnię wszystkich osób wierzących w istnienie istot pozaziemskich. Te dwa incydenty są do siebie niezwykle podobne: dziwne światło na niebie, upadek obiektu, plotki o istocie zabranej do badań, a następnie cisza ze strony władz. Choć w latach 90. Armia Stanów Zjednoczonych poinformowała, że ów obiekt był balonem testowym używanym w ramach tajnego wojskowego Projektu Mogul, to nie wierzą temu ufolodzy. Meteoryt, eksperymenty wojskowe czy coś więcej? Przez lata incydent w Gdyni poddawany był wielu spekulacjom i analizom, a historycy oraz wszelcy sceptycy próbowali wyjaśnić tę historię. Najczęściej spotykana hipoteza mówi o tym, że świadkowie z 1959 roku widzieli spadający do basenu portowego meteoryt. A co z istotą humanoidalną? Cóż, tego już nikt nie tłumaczy. Należy również pamiętać, w jakich czasach rozgrywało się to wydarzenie. Mówimy o okresie Zimnej Wojny i wyścigu zbrojeń, w którym Morze Bałtyckie stanowiło arenę działań marynarki radzieckiej. Tym samym obiekt ten mógł być fragmentem jakiegoś sprzętu, być może eksperymentalnego, który później został zabezpieczony. Mogła to również być satelita, która tego dnia spadła na teren Gdyni. To mogłoby tłumaczyć szybką reakcję służb oraz cisza w związku z tym tematem. Niezależnie od przyczyny, incydent ten na zawsze wpisał się w kanon polskiej kultury popularnej. Temat na szeroką skalę powrócił w latach 90., a do Gdyni zjeżdżały nawet stacje telewizyjne z Japonii i Stanów Zjednoczonych, by nagrywać materiały o tajemniczym zdarzeniu. Historia żyje wśród mieszkańców Gdyni, którzy z uśmiechem na ustach opowiadają o polskim Roswell. Czy kiedyś poznamy prawdę? Incydent z 1959 roku traktujemy z pewnym przymrużeniem oka, niedowierzając, że akurat w Gdyni mogło wylądować UFO. Jednakże, w kontekście nowych raportów Pentagonu o niezidentyfikowanych obiektach i zjawiskach, temat kosmitów może nabierać nowego znaczenia. Od dziesięcioleci ludzie zadają sobie pytanie, co w styczniowy poranek widzieli portowcy. Radziecki eksperyment, meteoryt, a może faktycznie coś z odległej galaktyki wleciało w naszą przestrzeń powietrzną? Cóż, odpowiedzi być może nigdy nie poznamy, choć kto wie. Być może za jakiś czas usłyszymy, że w nocy z 21 na 22 stycznia 1959 roku w Gdyni faktycznie spadł statek kosmiczny z ufoludkami na pokładzie. UFO istnieje? NASA potwierdza, że nie jest w stanie rozpoznać wszystkich obiektów Michał Karcz Więcej o incydencie w porcie przeczytamy w nowej książce! W październiku 2025 roku nakładem wydawnictwa Gyldendal Astra ukaże się książka Jacka Brzozowskiego „Obręcz. Gdynia 1959”. Pod koniec lat 50-tych upadek nieznanego obiektu do gdyńskiego basenu portowego uruchamia w ułożonym życiu samotnego, byłego pilota RAF-u lawinę niebezpiecznych wydarzeń z udziałem polskich i radzieckich służb. Niespodziewanie w rozwikłaniu zagadki próbuje mu pomóc atrakcyjna dziennikarka żydowskiego pochodzenia, w której się zakochuje – czytamy w opisie książki. Okładka książki „Obręcz. Gdynia 1959” Jacek Brzozowski/wydawnictwo Gyldendal Astra
: Data Publikacji.: 20-09-25
: Opis.: W Ollantaytambo wielokątne ściany zdają się świadczyć o zaginionej technologii: pięciotonowe bloki dopasowane do siebie niczym puste, formowane na siłę, z trójwymiarowymi cięciami, których dziś nie da się odtworzyć bez użycia ciężkich maszyn. Jak wytłumaczyć, że „prymitywne” cywilizacje osiągnęły precyzję, która wytrzymuje trzęsienia ziemi bez rozpadania się? In Ollantaytambo, the polygonal walls seem to speak of a lost technology: 5-ton blocks fitted together as if they were blank pieces molded voluntarily, with cuts in three dimensions that are impossible to reproduce today without heavy machinery. How can we explain that “primitive” civilizations achieved a precision that withstands earthquakes without falling apart? En Ollantaytambo, los muros poligonales parecen hablar de una tecnología perdida: bloques de cinco toneladas ensamblados como si fueran piezas lisas moldeadas voluntariamente, con cortes tridimensionales imposibles de reproducir hoy sin maquinaria pesada. ¿Cómo podemos explicar que las civilizaciones primitivas lograran una precisión que resiste los terremotos sin desmoronarse? In Ollantaytambo scheinen die polygonalen Mauern von einer verlorenen Technologie zu zeugen: Fünf Tonnen schwere Blöcke, die wie willkürlich geformte Rohlinge zusammengefügt sind, mit dreidimensionalen Schnitten, die heute ohne schwere Maschinen nicht mehr reproduzierbar sind. Wie lässt sich erklären, dass „primitive“ Zivilisationen eine Präzision erreichten, die Erdbeben standhält, ohne auseinanderzufallen?
: Data Publikacji.: 18-09-25
© Web Powered by Open Classifieds 2009 - 2025