Nadmi
- Kraj:Polska
- : Język.:deutsch
- : Utworzony.: 06-10-15
- : Ostatnie Logowanie.: 29-07-25
: Opis.: Nowy plastik przewodzi ciepło lepiej niż stal. © Provided by Spider's Web 20250719 AD. Nowe tworzywo opracowane przez badaczy z Northeastern University może pomóc uniknąć przegrzewania się elektroniki. Dzięki wsparciu amerykańskiej armii powstał materiał lżejszy od metalu, ale o wyższej przewodności cieplnej i odporności na zakłócenia. Zespół z Northeastern University, we współpracy z Laboratorium Badawczym Armii USA, opracował innowacyjny kompozyt plastikowo-ceramiczny, który przewodzi ciepło lepiej niż stal nierdzewna. Dzięki precyzyjnemu rozmieszczeniu cząstek ceramiki i budowie krystalicznych mostków polimerowych materiał zyskał zdolność do błyskawicznego odprowadzania temperatury. Rewolucja w zarządzaniu ciepłem. Plastik, który chłodzi Jak czytamy w komunikacie uczelni, największą zaletą tego tworzywa jest połączenie lekkości i przewodnictwa cieplnego przy zachowaniu odpowiednich właściwości izolacyjnych. Nowy materiał nie powoduje zwarć, nie tłumi fal radiowych i może być formowany w dowolne kształty z pomocą druku 3D. W praktyce oznacza to, że nadaje się idealnie do zastosowań w urządzeniach 5G, radarach, komputerach i pojazdach elektrycznych. Czym dokładnie różni się nowy materiał od dotychczas stosowanych rozwiązań? W przypadku tradycyjnych tworzyw sztucznych ceramika nie rozwiązuje problemu gromadzenia się ciepła. Istotna okazała się tutaj struktura wewnętrzna, która została uporządkowana aż do poziomu nanoskali. Dzięki temu tworzy swego rodzaju autostradę dla energii cieplnej. Gdzie opracowane tworzywo znajdzie swoje zastosowanie? Naukowcy przewidują, że ich rozwiązanie może znaleźć zastosowanie m.in. w centrach danych, gdzie zużycie energii na chłodzenie osiąga bardzo wysoki poziom, oraz w pojazdach elektrycznych, gdzie przegrzewające się akumulatory mogą doprowadzić do tragedii. Wykorzystanie nowego tworzywa w sąsiedztwie ogniw może pomóc zapobiegać zjawisku tzw. termicznej ucieczki, czyli gwałtownego wzrostu temperatury prowadzącego do samozapłonu.
: Data Publikacji.: 19-07-25
: Opis.: Lekarz ostrzega przed tymi produktami © Instagram, drjeremylondon Ponad 4 miliony Polaków ma problemy z sercem. Zdaniem kardiochirurga Jeremy’ego Londona, dieta odgrywa w tym kluczową rolę. Lekarz wyjaśnił, jakich produktów unikać, by nie narażać swojego zdrowia. Popularne napoje nazwał "płynną śmiercią". W Polsce choroby serca wciąż należą do najczęstszych przyczyn śmierci. Jak podaje Polityka Zdrowotna, ponad 1,2 mln osób cierpi na stabilną dusznicę, a tyle samo zmaga się z niewydolnością serca. Szacuje się, że choroba niedokrwienna serca dotyka blisko 2 miliony obywateli. Coraz więcej mówi się o tym, że styl życia, w tym codzienna dieta, odgrywa decydującą rolę w prewencji tych chorób. "Płynna śmierć" - lekarz ostrzega Dr Jeremy London, kardiochirurg i popularyzator wiedzy zdrowotnej, wskazał produkty, które jego zdaniem mają wyjątkowo szkodliwy wpływ na serce. Pierwszym produktem, który ekspert zalecił wyeliminować, jest alkohol. Jak wyjaśnił, szkodliwość napojów wysokoprocentowych nie ogranicza się tylko do osób pijących regularnie. - Absolutnie toksyczny dla każdej komórki naszego ciała - mówił o alkoholu. - Nawet umiarkowane lub sporadyczne spożycie jest szkodliwe - podsumował na TikToku. Na jego liście znalazły się również kolorowe napoje gazowane i piwa bezalkoholowe. Te ostatnie, choć reklamowane jako "zdrowsza alternatywa", również zawierają niebezpieczne składniki. Lekarz określił napoje pełne cukru i chemicznych dodatków, które w niektórych krajach uznawane są wręcz za wysoce toksyczne, mianem płynnej śmierci. Codzienność, która szkodzi układowi krążenia Kolejną grupą produktów, których należy się wystrzegać, są fast foody. Tego typu jedzenie, oprócz wysokiej zawartości soli i cukru, zawiera również niebezpieczne tłuszcze trans, które "zalepiają" żyły i tętnice. Dr London, podkreślił, że choć jednorazowe sięgnięcie po "śmieciowe jedzenie" nie musi być groźne, regularne spożywanie przetworzonej żywności stanowi realne zagrożenie dla zdrowia. Na końcu lekarz odniósł się do popularnych produktów mlecznych, takich jak mleko, kefir czy jogurty. Choć są postrzegane jako zdrowe, dr London zachęcił do krytycznego spojrzenia na ich obecność w diecie. - Jesteśmy jedynymi ssakami, które piją mleko poza okresem niemowlęcym i pijemy je od innego gatunku. Pomyśl o tym - zauważył. http://www.e-manus.pl/
: Data Publikacji.: 18-07-25
: Opis.: "Przychodził do urzędu i płynnym polskim mówił, że jest Niemcem. Stawał się elementem obcym" Składający wniosek często byli traktowani jak zdrajcy albo przestępcy. Mogli spodziewać się problemów w pracy: przesunięcia na gorsze stanowisko, utraty pensji a w skrajnych warunkach, wyrzucenia z pracy - mówi prof. Ryszard Kaczmarek, autor książki "Czy jestem Niemcem? Przesiedleńcy z Polski do RFN i NRD w latach 1950-1991". Czy to było dla pana normalne, że pana krewni i znajomi w latach 70. pakowali się i przeprowadzali do Niemiec? Tak, chociaż w moim przypadku znikali raczej sąsiedzi niż bliższa rodzina. Kiedy pisałem "Czy jestem Niemcem?", starałem się sobie przypomnieć, jak odbierałem te wyjazdy jako dziecko. Były tak naturalne, że nikt nie zwracał na nie uwagi. W małej miejscowości na Górnym Śląsku, gdzie dorastałem, to było po prostu częścią życia codziennego. Mówiło się: "Wyjechał do RFN". To zamykało sprawę. Później pisało się listy i otrzymywało paczki. Miał pan poczucie, że żyje wśród Niemców? Żyłem wśród niemieckich rzeczy. Pamiętam z dzieciństwa na przykład komplet encyklopedii Brockhausa z pięknymi obrazkami i tekstem w charakterystycznej, stylizowanej na gotyk czcionce, której już nikt nie umiał odczytać. A Niemcy? Narracja PRL-owska była taka, że po wojnie w Polsce ich już nie ma. Dopiero po latach zorientowałem się, że w RFN uważa się, że na Śląsku zostały setki tysięcy Niemców. Dwie różne rzeczywistości. Jak to możliwe? W powojennych granicach Polski pozostało według szacunków niemieckich około 4,4 mln Niemców. Przez pierwsze lata po wojnie trwały przymusowe wysiedlenia, ale w 1950 roku na terenach Polski wciąż pozostawał ponad milion dawnych niemieckich obywateli. Oni przeszli procedurę weryfikacyjną lub rehabilitacyjną i zostali uznani w PRL za etnicznych Polaków. Tymczasem RFN uważała, że to dalej niemieccy obywatele. Oferowała im obywatelstwo i pomoc na start. PRL robiła, co mogła, by uniemożliwić wyjazdy. Mimo to w ciągu kolejnych 40 lat setki tysięcy osób próbowało skorzystać z tej możliwości. Dlaczego? Powody były bardzo różne, każdy wyjeżdżający miał swoją historię. Początkowo bardzo ważnym motywem było połączenie się z bliskimi, ponieważ masowe przesiedlenia często podzieliły rodziny, nierzadko etnicznie niejednorodne. Wśród "zweryfikowanych" obywateli znajdowała się grupa osób, które czuły się Niemcami. Jednak większość z nich miała związki zarówno z Polską, jak i Niemcami, ale czuła się przede wszystkim Ślązakami, Kaszubami czy Mazurami. Myślę, że jeszcze w latach 70. osoby, które starały się wyjechać, łączyło to, że w Polsce PRL-u czuły się po prostu obco. To dotyczy nie tylko Niemców, ale także autochtonów? Oczywiście. PRL nie akceptowała podwójnej tożsamości. W szkole, urzędzie i podczas wystąpień publicznych należało mówić literackim językiem polskim, najlepiej bez akcentu. Wśród autochtonów panowało przekonanie, że za "obnoszenie się" ze swoją odrębną tożsamością czeka ich dyskryminacja: nie załatwią swojej sprawy, nie dostaną się na uczelnię, nie awansują w pracy. Trzeba było mówić, że jest się Polakiem, żeby w tym państwie przetrwać. Kiedy byłem na studiach, w latach 80., dopiero z czasem orientowaliśmy się, kto mówi ślunską godką, kto jest z Górnego Śląska. Nikt nie chciał się wychylać. Odrębność regionalna istniała wyłącznie w sferze rodzinnej, w swego rodzaju "skansenie", wśród swoich. Na zewnątrz mogliśmy być co najwyżej folklorem. Dla wielu osób był to jeden z argumentów przemawiających za wyjazdem. Dylemat polegał na tym, że żeby wyjechać, trzeba było udowodnić nie, że jest się Ślązakiem, tylko że jest się Niemcem. Co poza poczuciem obcości pchało mieszkańców Śląska, Pomorza i Mazur do ubiegania się o niemieckie obywatelstwo? W rodzinnym gronie temat wyjazdów był ciągle obecny. Opowiadało się o tym, że jedna i druga ciocia wyjechały, że brat będzie starał się o niemieckie obywatelstwo. Wśród swoich można było takie rzeczy mówić. Od krewnych, którzy już znaleźli się za granicą, słyszało się, że w Niemczech żyje się lepiej. Paczki, które przychodziły z RFN, w Polsce świadczyły o niewyobrażalnym jak na tamte czasy bogactwie osób, które tam żyją. Wyjeżdżało się dla dobrobytu? Wymiar ekonomiczny stawał się coraz ważniejszy, ale z moich badań wynika, że dominującym motywem była – choć zabrzmi to może górnolotnie – potrzeba wolności. Niekoniecznie politycznej, chociaż o tym też wspominano. Wiele osób nie chciało uczestniczyć w czymś, co stało się sypiącym się orwellowskim systemem politycznym, któremu towarzyszył brak wielu rzeczy w sklepach, a w latach 80. już nawet, jak po wojnie, podstawowych towarów spożywczych. Ktoś, kto przyjeżdżał wówczas do RFN, przeżywał szok, już kiedy włączył telewizor. Miał kilkadziesiąt kanałów, oglądał, co chciał. Okazywało się, że może swobodnie jeździć za granicę, zobaczyć na przykład Wyspy Kanaryjskie lub inne miejsca z Polski zupełnie nieosiągalne. Ci, którzy decydowali się wyjechać, szukali nie tylko dostatku. Chcieli znaleźć się w "normalnym" świecie. Takim, w którym wolno było wybierać. Pana książka opisuje różne etapy tej migracji. Szczególnie ciekawa była dla mnie część o latach 70. Przewijają się tam wszystkie możliwe motywy wyjazdów. W Warszawie odczuwa się względny dobrobyt i małą stabilizację, a pan pisze o "psychozie wyjazdowej". Owszem, ponieważ w latach 60. wyjazdy były bardzo utrudnione. W 1970 roku stosunki polsko-niemieckie zostały znormalizowane, RFN oficjalnie uznała powojenną granicę. Wtedy poluzowano ograniczenia dotyczące wyjazdów i urzędy zostały dosłownie zalane wnioskami. Najpierw wyjechały osoby, które od lat czekały na tę możliwość. Później wnioski zaczęły składać nowe osoby, które wcześniej nie myślały o wyjazdach. Spodziewano się, że niebawem okno możliwości się zamknie, że znów tylko części osób się uda. Wbrew oczekiwaniom w połowie lat 70. przepisy jeszcze bardziej zliberalizowano. To napędzało przez kolejne dekady tę "psychozę wyjazdową". Ostatecznie w tej dekadzie na Zachód wyjechało ponad 200 tys. osób. Legalnie i z własnej woli. Legalnie, ale żeby uzyskać pozwolenie na wyjazd, trzeba było pójść do urzędu i zadeklarować: "Jestem Niemcem". A za to płaciło się wysoką cenę. Już w urzędach ludzie składający wniosek często byli traktowani jak zdrajcy albo przestępcy. Nawet dziś mamy wiele resentymentów antyniemieckich. W PRL człowiek, który przychodził do urzędu i płynnym językiem polskim mówił, że jest Niemcem, stawał się momentalnie elementem obcym. Często osoba, która złożyła wniosek, mogła spodziewać się problemów w pracy: przesunięcia na gorsze stanowisko, utraty pensji, w skrajnych warunkach – utraty pracy. Tymczasem na odpowiedź czekało się kilka miesięcy, najczęściej około roku, czasem dwa lata. Odpowiedź nie zawsze była pozytywna. Złożenie wniosku było jak gra w ruletkę. Przytacza pan między innymi historię stomatologa, który stracił pracę, później nie zezwolono mu na wyjazd i został na lodzie. Nie tylko dostał odmowę, jemu właściwie zakazano pracy w zawodzie. Takie traktowanie miało na celu ograniczenie wyjazdów, szczególnie osób wykształconych albo zajmujących wysokie stanowiska. Nie wiem, czy PRL przekonał wspomnianego stomatologa, by został w Polsce. Chodziło raczej o to, żeby zniechęcić inne osoby. Próba zatrzymania tych, którzy wniosek już złożyli, była z góry skazana na niepowodzenie. Ci ludzie przekroczyli Rubikon, przekreślili swoje perspektywy w Polsce. Z tej ścieżki prawie nigdy się nie schodziło. Co oznaczało pozytywne rozpatrzenie wniosku? Utratę obywatelstwa polskiego i zgodę na jednorazowy wyjazd. Do momentu uzyskania niemieckich papierów było się bezpaństwowcem. Osobom, które wyjeżdżały, nie pozwalano na zachowanie nieruchomości. Mieszkanie spółdzielcze trzeba było oddać, prywatne – sprzedać. Czekano z tym na pozytywną odpowiedź, a wówczas zostawało kilka tygodni, żeby wyjechać, bo pozwolenie traciło swoją moc urzędową. A zatem dobytku życia pozbywano się na gwałt. I za ułamek ceny. Nieruchomości przejmowali często ludzie związani ze Służbą Bezpieczeństwa i Milicją Obywatelską albo z urzędami gminnymi. Tam było wiadomo, kiedy wnioski zostaną wydane. Czasem je specjalnie przetrzymywano, by zostawić właścicielom jeszcze mniej czasu. A później wystarczyło się pojawić w odpowiednim miejscu i zaproponować gotówkę osobie, która musiała sprzedać swoją nieruchomość w kilka dni. Formalnie wszystko było w porządku, był akt notarialny, ale to była działalność przestępcza. Nieruchomości przechodziły w ten sposób z rąk do rąk za grosze. W Polsce nikt się nie skarżył ze strachu, że władze zgodę cofną. Po ludziach, którzy wyjeżdżali, musiała zostawać wyrwa. Została, szczególnie że migracja dotyczyła czterech ówczesnych województw: opolskiego, katowickiego, olsztyńskiego i gdańskiego. W województwach opolskim i olsztyńskim problem stał się ekonomicznie znaczący, ponieważ znikali także właściciele dużych gospodarstw rolnych, świetnie prosperujących. Późniejsze losy tych gospodarstw układały się różnie, ale zwykle przestawały tak dobrze działać po sprzedaży. W dawnym opolskim można było zobaczyć opustoszałe po tej migracji domy. Wiele wsi z tych województw straciło ciągłość demograficzną i podupadło. "Przychodził do urzędu i płynnym polskim mówił, że jest Niemcem. Stawał się elementem obcym" Współczesne ujęcie kopalni Wujek. Zdjęcie ilustracyjne. (Adrian Tync via Wikimedia Commons) W przemysłowych śląskich miastach łatwiej było wypełnić ten deficyt. Wyjazdy do Niemiec wiązały się z drugą falą migracyjną na Śląsk z innych województw. W latach 70. pojawiły się duże inwestycje przemysłowe, a miejscowej siły roboczej ubywało. Z tego powodu pojawiły się całe osiedla prawie w całości zajęte przez ludność napływową, która przyjeżdżała na Śląsk, żeby dostać dobrą pracę i przejąć mieszkania po przesiedleńcach. Nie mówię o tym w sensie negatywnym, chcę pokazać skutek odpływu autochtonów do Niemiec. Wydaje mi się, że to bardzo mało znany epizod w polskiej historii. Pamięć o migracjach do RFN, jeśli w ogóle istnieje, jest zdominowana przez ostatnią falę migracji – w latach 80. Wtedy można było już bez problemu pojechać do Niemiec na wizie turystycznej i tam złożyć wniosek o obywatelstwo. Wtedy wyjechało z Polski około 800 tys. osób. Władze PRL-u starały się przedstawiać wyjazdy do RFN wyłącznie jako motywowane ekonomicznie. I w latach 80. rzeczywiście ten argument był może najważniejszy. Ale ta dekada utrwaliła obraz Polaka w maluchu, który przekracza granicę, zostawia samochód i nie znając języka, trafia w zupełnie dziwne środowiska. Jest tak naprawdę zagubiony i przegrany. A co się rzeczywiście działo z ludźmi, którzy wyjechali? Początkowo, w latach 50. i 60., RFN zapewniała przesiedleńcom dużą pomoc, choćby mieszkaniową. Z upływem czasu – i z kolejnymi dziesiątkami tysięcy osób, które pojawiały się w Niemczech – to wsparcie państwa stawało się coraz bardziej niewystarczające, ale wciąż można było na nie liczyć. Osoby, z którymi rozmawiałem, mówiły o początkowym doświadczeniu triumfu i entuzjazmu. Można było pójść do sklepu i kupić dziesiątki produktów niedostępnych w Polsce. Potem przychodził okres bardzo trudnej akulturacji. Nie wszyscy przyjezdni w ogóle znali język, szczególnie w latach 70. i 80. Odnalezienie się w nowym środowisku i w nowej sytuacji życiowej zajmowało nieraz dwa–trzy lata. Trzeci etap to po prostu nowe życie. Lepsze niż w PRL? Nie spotkałem nikogo, kto by uważał, że podjął złą decyzję. Ci, którzy wyjechali, w większości czują się teraz Niemcami, nawet jeśli wyjeżdżali z powodów ekonomicznych. Po tym, kiedy podjęli tę decyzję, zrobili wszystko, żeby w niemieckim społeczeństwie zaistnieć jako pełnoprawni obywatele. Często nie mieli już gdzie wrócić. Tęsknili? Jeśli już, to za swoją małą ojczyzną: Śląskiem, Mazurami albo Pomorzem.
: Data Publikacji.: 18-07-25
: Opis.: Spółka QNA Technology, światowy pionier w rozwoju technologii produkcji kropek kwantowych: Kropki kwantowe - innowacyjny półprzewodnik, do zastosowania też w wyświetlaczach nowej generacji. Firma otrzymała ochronę patentową do swojego wynalazku przyznaną przez Europejski Urząd Patentowy. QNA Technology to polska firma technologiczna i pionier w produkcji kropek kwantowych, emitujących światło niebieskie, niezawierających metali ciężkich, będących innowacyjnym materiałem półprzewodnikowym fot.123fr © fot.123fr Spis treści Kropki kwantowe w wyświetlaczach microLED QNA Technology ma zarejestrowane dwa patenty w Polsce Jak podała spółka w komunikacie, patent dotyczy wynalazku: „Kompozycja tuszu UV utwardzalnego zawierająca emitujące na czerwono kropki kwantowe, metoda nanoszenia kompozycji tuszu oraz kompozycja tuszu w urządzeniu emitującym światło”. Kropki kwantowe w wyświetlaczach microLED - Przyznanie kolejnego patentu firmie QNA to ważny krok w procesie ochrony naszego know-how. Dotyczy on specjalnych tuszów UV utwardzalnych zawierających kropki kwantowe, które mogą być wykorzystywane m.in. w produkcji wyświetlaczy microLED, a także w innych obszarach, takich jak komunikacja optyczna czy fotonika. Umiejętność tworzenia takich tuszów ma kluczowe znaczenie. Dzięki niej możliwe jest nie tylko zachowanie wysokiej jakości tych kropek w gotowym urządzeniu, ale również ich precyzyjne i powtarzalne nanoszenie. To z kolei przekłada się na niezawodność i wysoką wydajność końcowego produktu. Umiejętność ta może być wykorzystana do formułowania tuszów zawierających także innego rodzaju kropki kwantowe, w tym czerwone czy zielone niezbędne do otrzymania razem z kropkami niebieskimi piksela RGB. Zastosowanie technologii kropek kwantowych w wyświetlaczach microLED może istotnie obniżyć koszty produkcji tych urządzeń, co dziś jest istotną bariera na drodze do masowej ich komercjalizacji – powiedział Artur Podhorodecki, prezes i współzałożyciel QNA Technology. Patent będzie chronił wynalazek QNA Technology od dnia opublikowania w Europejskim Biuletynie Patentowym, czyli od 30 lipca 2025 roku i będzie obowiązywał w wybranych państwach - należących do Europejskiej Konwencji Patentowej, w których QNA dokona rejestracji. QNA Technology ma zarejestrowane dwa patenty dla swoich wynalazków na terytorium Polski oraz ma złożonych sześć kolejnych zgłoszeń patentowych w Europejskim Urzędzie Patentowym. QNA Technology posiada także 17 Codified Trade Secrets zabezpieczających podstawową technologię rozwijaną przez Spółkę. Posiada także prawa ochronne do znaku towarowego © Quantharsis na terytorium Unii Europejskiej oraz Wielkiej Brytanii, a także jest w trakcie procesu uzyskiwania ochrony kolejnego znaku towarowego na terytorium Unii Europejskiej. QNA Technology to polska firma technologiczna i pionier w produkcji kropek kwantowych, emitujących światło niebieskie, niezawierających metali ciężkich, będących innowacyjnym materiałem półprzewodnikowym, rozwijanym przez spółkę głównie dla branży wyświetlaczy. Głównym udziałowcem spółki jest Mateusz Bański i Artur Podhorodecki posiadający po 11,7% akcji.
: Data Publikacji.: 14-07-25
© Web Powered by Open Classifieds 2009 - 2025